Nie poddawaj się i rób swoje

Nie poddawaj się i rób swoje

Kiedy w 1999 roku po dosłownie paru miesiącach istnienia sprzedawałem udziały w mojej pierwszej w życiu firmie Prokomowi (osobiście namawiał nas do tego dealu i ściskał naszą prawicę wtedy jeden z najbogatszych Polaków czyli Ryszard Krauze w swoim słynnym biurze w Alejach Jerozolimskich) nie skakałem z radości….

Kiedy parę dni później na moim koncie pojawiło się ponad 80 tysięcy złotych uznałem, że mi się to po prostu należy. Miałem 25 lat i naprawdę uważałem, że cały świat stoi przede mną otworem.

„W czym robisz synku? A w internecie” odpowiadałem wywołując zdziwienie podczas rodzinnych obiadów. Nikt nie wiedział co robię ale kasa (już na koncie) z tego była duża.

Świeżo po studiach i ledwie kilka doświadczeń z próbami zarobkowania. Uważałem, że te pieniądze nie są duże (skoro tak szybko je zarobiłem). I zupełnie nie wiedziałem co z nimi zrobić.

Nie było wtedy tak popularnych blogów o IT ani kultu „kultury startupowania”. Za zarobione pieniądze na sprzedaży akcji serwisu Nuta.pl kupiłem samochód a resztę wesoło przepuściłem. Live fast and spend money even faster.

Nagłówki portali krzyczał o kosmicznych wycenach spółek internetowych. A myśmy właśnie rozwijali jedną z takich spółek. A jakie mieliśmy plany!

Oprócz kasy na nasze wynagrodzenia (duże jak na ówczesne realia – około 7 tysięcy netto) dostaliśmy też ponad 1 milion złotych na zbudowanie firmy. Sporo.

Wynajeliśmy fajne biuro, zatrudniliśmy około 8 osób na etatach i wesoło przepalaliśmy gotówkę inwestora. Redaktorzy jeździli do UK robić jednostronicowe wywiady z gwiazdami a myśmy zaczęli sprzedaż płyt i biletów na koncerty. W końcu „robiliśmy w szołbizie”.

Nie mieliśmy żadnego pomysłu na to jak zarabiać oprócz magicznej mantry ”na pewno sprzedamy reklamę”. 1999 rok to był czas kiedy w Polsce nie było jednego lidera pod kątem serwisu muzycznego i Nuta.pl miała szansę stać się największym tego typu serwisem.

Graliśmy bardzo dużo w „Unreala” w naszym biurze, dział sprzedaży latał po klientach a redakcja pichciła newsy. Dolce vita.

Chwilę później bańka dotcomowa i nasz inwestor stwierdził, że musimy wprowadzić oszczędności. Wszyscy grzecznie się wynieśliśmy z firmy zostawiając naszego kumpla jako osobę operacyjną w celu redukcji kosztów (inaczej inwestor by odciął finansowanie).

Miałem 26 lat, doświadczenie w sprzedaży serwisu branżowemu inwestorowi (Prokom zainwestował chwilę przedtem w Wirtualną Polskę) i budowę jednego z największych serwisów muzycznych (parę rzeczy, które wymyśliliśmy znacznie wyprzedziły swoje czasy i dopiero po latach stały się branżowym standardem).

Straciłem właśnie spółkę, kasę na życie i „nabawiłem” się długów. Nadal nic nie rozumiałem o co chodzi w tym całym biznesie.

Co pewien czas w rozmowach na temat budowania firm powraca spór „kto ma większe szansę w stworzeniu dobrej i dochodowej firmy – młody założyciel w okolicach dwudziestego roku życia czy stary wyga zdrowo po trzydziestce?”.

Zapewne czytamy te same blogi i serwisy, pasjonujemy się debiutami giełdowymi tych samych spółek, które osiągają niebotyczne wyceny a ich założyciele stają się miliarderami.

Pozwolę sobie zabrać głos w tej dyskusji na przykładzie swojego przypadku – jestem pewien, że w 1999 roku byłbym zdolny przepuścić każdą, dowolną kasę.

Nie mieliśmy doświadczenia, prawdziwego lidera, nie znaliśmy realiów rynku ani meandrów i kulis inwestycyjnych. Byliśmy zielonymi glutami, którzy mieli szczęście znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Wydawało nam się, że słońce wschodzi i zachodzi tylko dla nas.

Jeśli zatem ktoś mnie pyta czy wierzę w to, że dwudziestokilkulatek założy zajebistą firmę odpowiem „tak”. Czy wierzę, że ją pociągnie, uniknie całej masy błędów i dowiezie ją w pełnym rozkwicie odpowiem „na pewno nie”.

Z mojego doświadczenia powiem, że osoba mająca dwadzieścia kilka lat nie przeżyła w życiu bardzo ważnych etapów takich jak poważne związki, założenie rodziny, narodziny dziecka (bądź dzieci).

Dwudziestokilkulatek nie doświadczył śmierci rodziców, zdrady z powodu kasy, powolnego zrywania więzi ze znajomymi i przyjaciółmi z lat młodości. Nie ma na swoim koncie kluczowych decyzji w stylu przeprowadzki do innego miasta, podjęcia pracy, utrzymywania siebie i swoich bliskich.

Zazwyczaj w tym wieku nie ma się możliwości sprawdzenia (bądź nabycia) umiejętności związanych z odpowiedzialnością za pracowników, dbaniem o firmę, poświęceniem dla dobra wspólnego celu.

Bez takich doświadczeń osoba wchodząca w świat dorosłych i jej problemów stoi się na pozycji nie tyle co przegranej co po prostu startuje z ogromnym dużym deficytem.

Niedługo będę świętował 45 rok życia i na wiele spraw patrzę zupełnie inaczej. Poznałem kilku świetnych partnerów biznesowych, mam wspaniałą rodzinę i dwójkę dzieci – jestem szczęśliwy.

Patrząc na tego Artura w wieku 25 lat uśmiecham się i trochę współczuję – będzie musiał chłopak parę razy oberwać w tyłek. Oj, będzie bolało.

Niemniej właśnie to czyni z nas lepszych ludzi i pozwala się nam rozwijać – doświadczenie, które zdobywamy na polu walki zwanym życiem. Nie książkowe historie, nie mądrości i cytaty z życia Wielkich Ludzi o Których Czytamy Mądre Książki.

Dlaczego to piszę? Bo być może jesteś właśnie w takim momencie swojego życia. Może coś Ci nie wyszło, zawaliło się. Masz poczucie przegranej i widzisz same negatywy. Uważasz, że się nie nadajesz, że inni są lepsi a wszyscy dookoła śmieją się z Twoich wpadek.

Chrzań to mówiąc delikatnie. Może teraz Ci nie wyszło bo nie masz jeszcze odpowiedniego doświadczenia? Nie poddawaj się i rób swoje – najcenniejsza jest nauka wyniesiona z własnego upadania i wstawania.

I chociaż brzmi to jak cytat z Paulo Coelho (za co przepraszam) to wbrew pozorom najcenniejsze lekcje wyciąga się z błędów popełnionych przez siebie.